Wystawę rzeźb Anisha Kapoora pojechałam zobaczyć w pierwszy możliwy dla mnie weekend, co oznaczało tydzień po otwarciu. Kapoor to jeden z czołowych brytyjskich rzeźbiarzy współczesnych (więcej o nim samym wrzucam pod tekstem o wystawie). Po raz pierwszy wystawia swoje prace w Polsce i do tego gdzie? W Centrum Rzeźby Polskiej w Orońsku, miejscu, które jako dziecko mijałam regularnie jadąc autem starą „siódemką” z rodzinnego Szydłowca, gdziekolwiek w kierunku Warszawy. Lata później stało się ono moim, jeśli nie ulubionym muzeum w Polsce, to na pewno jednym z najulubieńszych.
Z roku na rok widzę coraz lepszą promocję wystaw Centrum Rzeźby w mediach, na plakatach, na billboardach, co mnie bardzo cieszy.
Podobno jest to jedyna placówka w kraju, gdzie ta wystawa mogła się odbyć ze względów logistycznych, biorąc pod uwagę ciężar i gabaryty rzeźb. Na swoich social mediach Muzeum udostępniało urywki nagrań z rozładunku rzeźb i faktycznie nie wyglądało to jak buła z masłem. Rzeźby są monolityczne, ogromne i na pewno cholernie ciężkie. Swoją drogą, jedna z tych kamiennych jest uszkodzona, ciekawe, kiedy to się stało?
Czas na tę wystawę jest dość wyjątkowy, bo w momencie jej planowania i inauguracji, w ramach wydarzeń towarzyszących weneckiemu Biennale odbywała się ogromna wystawa Kapoora w Gallerie dell’Accademia di Venezia. Orońscy Kuratorzy wspominają o tym, że mimo ogromu zajęć związanych z organizacją wystawy w Wenecji, Kapoor znalazł czas, aby osobiście wybrać rzeźby do Centrum oraz, co ważne, zaplanować ich ustawienie.
To ustawienie właściwie początkowo w ogóle nie wydaje się jakieś wyjątkowe czy przemyślane. Mam na myśli głównie 9 kamiennych rzeźb w budynku Muzeum Rzeźby Współczesnej (jeden z kilku budynków na terenie Centrum). Ot, sala wystawiennicza konstrukcyjnie podzielona jest w taki sposób, że takie ustawienie wydaje się właściwie naturalne i jedyne możliwe. Odbiór zmienia się dynamicznie wraz ze zmianą perspektywy. Na pewno nie złapałam wszystkich planów (teraz trochę żałuję), ale myślę, że to, co widać na kilku zdjęciach przedstawiających ustawione za sobą trójkami rzeźby pokazuje mniej więcej, jaki jest zamysł tego układu. Te rzeźby ze sobą po prostu współgrają, kiedy obserwujemy je razem, jedna za drugą. Do tego dwie można obserwować z pustego środka jednej z nich. Spoglądając przez dziurę, widzimy kolejne dwie dziury a pierwsza i ostatnia rzeźba mają ten sam kształt prostokąta. Z kolei z wgłębienia w drugiej, obłej, trochę jak z podpórki strzeleckiej (tak mi się skojarzyło) widzimy kolejne obłości jak dwa brzuchy. No wg mnie jest to niezła gratka dla obserwatora. Z pewnością przeciekawe zjawisko, bo każda z rzeźb pojedynczo jest solo widowiskiem a zebrane w grupę grają zupełnie nowe show. Bardzo dobrze mi się na to patrzyło. Super też wygląda to na zdjęciach z różnych części sali. Polecam zajrzeć na stronę Muzeum, mają fajne foty.

Zupełnie inny rodzaj doznania daje tworzywo, z którego wykonane są rzeźby, w przypadku tej sali jest to kamień naturalny, szlachetny. Są tam marmury, granity i onyksy. Na kamieniach widać przepiękne, kolorowe przewarstwienia, które na różowym onyksie przypominają mi układ krwionośny. Dodając obły, organiczny kształt rzeźb odnosi się wrażenie przechadzania się pomiędzy ludzkimi organami, tylko zamiast ciepłej i pulsującej tkanki dotykamy twardego i zimnego kamienia. To skojarzenie jest chyba zgodne z zamysłem artysty, biorąc pod uwagę nazwy niektórych, jak wątroba czy język. Choć w przypadku języka polemizowałabym z kwalifikacją rzeźby jako ten akurat organ. Inne rzeźby mają imiona kobiece i kształty również tradycyjnie kojarzone z kobiecą sylwetką. Te antropomorficzne skojarzenia trochę mi przypominają to, co czułam na wystawie innego rzeźbiarza z wielkiej trójki brytyjskiej, Tonyego Cragga w wiedeńskiej Albertinie, którego prace Orońsko również gościło w 2016 roku. Po tej wystawie w parku rzeźb został jeden eksponat z błyszczącej, polerowanej stali.
Kolejne trzy rzeźby znalazły miejsce w Oranżerii. Już w drzwiach wejściowych dała o sobie znać woskowa „Push-Pull”. Tu się przyznam, że zmysł węchu odgrywa u mnie ważną rolę w odbiorze sztuki wszelakiej. Od pewnego czasu na wszelki wypadek wącham różne prace, nawet takie, które potencjalnie nie powinny być pod tym kątem interesujące. W Oranżerii nie trzeba było się wysilać, zapach witał od wejścia. Bardzo różne były reakcje moja i towarzyszącego mi na wystawie przyjaciela. Jego: – „O fuj!”, moja: – „O wow!”. Samo się komentuje. W kolejnej sali naszym oczom ukazała się ogromna, żywiczno-druciana „wagina” (moja interpretacja), czyli „A Blackish Fluid Excavation”. Trzecią salę zajmowało wijące się, aortyczne „Gethsemane”, kolorem i formą przypominające to, co można było znaleźć w weneckiej Academii i na obrazach Kapoora i co generalnie jest charakterystyczne dla jego twórczości, czyli coś, co przypomina krwiste wnętrzności.

To jest obiektywnie bardzo ważna wystawa, ale nie położyła mnie na kolana. Nie było emocjonalnych uniesień. Wciąż pozostaję jednak pod dużym wrażeniem sposobu wykonania, piękna materiału i pomysłu na kompozycję kamiennych rzeźb. To jest opinia tak subiektywna, jak tylko może być. Myślę nawet, że ta sama wystawa oglądana w innym czasie mogłaby wywołać u mnie inne odczucia. Raczej subtelnie inne, ale jednak. No, tak mam. Bardzo żałuję, że nie miałam szansy doświadczyć twórczości Kapoora na wystawie w Gallerie dell’Accademia di Venezia, która była bardziej charakterystyczna dla Kapoora niż ta w Orońsku, ponieważ kamienne rzeźby są w jego dorobku dość unikatowe. Wystawa skończyła się mniej więcej w czasie, kiedy ja zdecydowałam się pojechać na weneckie Biennale a wiadomość o tym, że kończy się prawie dwa miesiące wcześniej niż wszystko inne przypłaciłam dwudniową załamką.
Tematem na osobną opowieść jest samo Muzeum Rzeźby Polskiej w Orońsku, jego lokalizacja w lesie z parkiem rzeźb w plenerze, zabytkowe budynki, jak Pałac, Oranżeria czy zeświecczona Kaplica służąca jako galeria. Znajduję tam zawsze miłą obsługę, w tym cudownych Panów Ochroniarzy, którzy nieustannie chętnie pomagają znaleźć miejsce do zaparkowania i w sposób absolutnie rozczulający mylą nazwiska artystów. Tak na przykład Ursula von Rydingsvard została Panią von Jungingen. Ale czy można im się dziwić? No i te wspomnienia z dzieciństwa. Natomiast o tym zdecydowanie innym razem.
Anish Kapoor (ur. 12 marca 1954 r w Bombaju) – twórca słynnej rzeźby plenerowej „Cloud Gate” w Chicago oraz wieży ArcelorMittal Orbit w Londynie. Nie będę kopiować jego życiorysu, dokonań, nagród, tytułów, bo to sobie można szybko wyguglować. Zamiast tego przytoczę ciekawą historyjkę związaną z nabyciem przez niego za grube dolary prawa do wyłącznego używania koloru „venta black”. Ten kolor, tzw. „najczarniejsza czerń”, pochłania ponad 99,9% światła, co powoduje efekt wizualny polegający na „spłaszczeniu” pomalowanej nim, dowolnie wypukłej lub wklęsłej powierzchni. Anish jest znany zarówno z umiłowania do nasyconych kolorów jak i stosowania efektów powodujących złudzenia optyczne w swoich pracach. Z entuzjazmem wszedł więc w kolaborację z brytyjską firmą Surrey NanoSystems opracowującą „najczarniejszy” pigment a następnie odkupił od nich prawo do jego stosowania.
To był rok 2016 i zrobiła się z tego niezła aferka w artystycznym świecie. W kierunku Kapoora padło wiele, wcale przecież słusznych oskarżeń, że monopolizowanie koloru jest działaniem nieetycznym. Jeden z brytyjskich artystów, Stuart Semple szczególnie się wściekł i sam zaczął tworzyć pigmenty, w tym „najróżowszy róż”, które następnie sprzedawał wszystkim, z wyjątkiem Kapoora. Kupujący musiał wręcz podpisać oświadczenie, że nie jest Anishem Kapoorem oraz żadnym jego wysłannikiem. Kapoorowi jakimś nieznanym sposobem udało się przechwycić słoiczek „najróżowszego różu” i na swoim Instagramie zamieścił wymowne zdjęcie swojej dłoni z wyciągniętym środkowym palcem pokrytym Stuart’owym różowym pigmentem. Tak, to wszystko w wykonaniu Sir Anisha Kapoora, odznaczonego przez Elżbietę II Odznaką Rycerza Kawalera. Ale ja tam uwielbiam poznawać „ludzką” stronę artystów, z ich zazdrością, dziecinnością, niepewnością. Tacy ludzcy są prawdziwsi.